PanMarek geologiem? Chyba nie, ale geologiczne odkrycia w Ormiston Gorge zapewne zwiedzi. Podobnie jak historyczną misję Hermannsburg założoną przez luterańskich misjonarzy w roku 1870. A co ciekawego można zobaczyć w takiej misji? Podczas spaceru po misji PanMarek zapewne zajrzy do starego Kościoła, budynku misyjnej szkoły, miejscowego muzeum i podziwiać będzie różnego rodzaju dzieła tutejszej sztuki.
Po „another cup of coffee” oraz - tu uwaga - kawałku tradycyjnego niemieckiego! ciasta nasz niestrudzony podróżnik ruszy w dalszą trasę wzdłuż rzeki Finke River podziwiając krajobrazy palmowej doliny oraz Cycad Gorge odkrywając miejsce, w którym było prehistoryczne morze śródlądowe oraz podziwiając tropikalne palmy oraz najrzadsze drzewa na świecie.
W ten oto sposób, PanMarek dotrze do stacji końcowej podróży czyli do Alice Springs oddalonego od miejsca rozpoczęcia podróży o ponad 400 kilometrów.
Jutro czyli trzynastego dnia stycznia pozostanie już tylko podróź powrotna samolotem do Melbourne. Mam nadzieję, że choć trochę przybliżyłem wam te miejsca, w których zwiedzał Marek, że niczego nie pomyliłem, bo jak sami wiecie kontaktu bezpośredniego nie było, a wróżenie z fusów nie zawsze wychodzi. Pozostaje nam teraz czekać na relację na blogu z pierwszej ręki okraszoną mnóstwem fantastycznych zdjęć oraz czekamy na informację jak smakuje ogon kangura.
Kings Canyon to miejsce, które można zwiedzać, zwiedzać
i tak chyba bez końca. Nasz odkrywca ma w planie wizytę w amfiteatrze, odnaleźć zaginione miasto,
spędzić kilka chwil w bujnym w rośliny starożytnym rajskim ogrodzie oraz poznać potęgę południowych
i pónocnych ścian kanionu.
Po lanczu Marek usiądzie wygodnie w klimatyzowanym wnętrzu czterokołowego 4WD pojazdu i wyruszy wzdłuż tzw drogi Czerwonego Centrum (droga w kształcie pętli wokół Uluṟu) na spotkanie z kraterem powstałym po uderzeniu meteorytu przed 140 milionami lat.
Z tamtąd PanMarek uda się do Glen Helen (proszę nie mylić z Czarną Heleną), gdzie spędzi noc.
Noc z niedzieli na poniedziałek pomimo
zachmurzenia bardzo upalna. O północy ponad 30 kresek na termometrach. Dziś pobudka skoro świt,
aby móc uczestniczyć w magicznym wydarzeniu jakim widok jest wschodzącego słońca nad Uluṟu.
Jedyną niewiadomą są chmury, czy przesłonią całe to widowisko czy też będzie barwnie i zapierająco
dech w piersiach.
Po śniadaniu PanMarek będzie
na własną rękę zwiedzał okolice Ayers Rock. Zapozna się z tradycjami i kulturą tego regionu
Australii dokumentując oczywiście to wszystko swoim aparacikiem tak, abyśmy to mogli później
oglądać na stronach jego blogu.
Po lanchu nasz odkrywca przeniesie się z Uluṟu do Kings Canyon, który zwiedzać będzie już jutro. A czeka na niego tam mnóstwo atrakcji, o których jutro będą również wzmianki na naszych stronach.
Wiemy już jakie atrakcje czekają na Marka, a teraz króciutko o tym co też na takim „pustkowiu” można zjeść podczas tej eskapady. Oto przykładowe menu:
Śniadanie:
bekon i jajka na grzance podawane z herbatą, mlekiem, Milo i sokiem (Milo to coś w rodzaju
soku zrobionego ze słodkiego sorghum)
Lunch:
hamburgery z wielbłąda z pomidorami, burakami serem i sałatką podawane z sosem chilli i sokiem
cytrynowym.
Kolacja:
australijska Macadamia Satay z kurczaka, ze świeżymi warzywami, podana na jaśminowym ryżu.
Deser:
ciasto czekoladowe podane z sosem Quandong.
Smacznego.
To będzie dłuuuugi dzień. Nie tylko z racji faktu, iż trzeba wcześniej niż zwykle wstać, aby zdążyć na czas na lotnisko, ale również dlatego, że wyprawa na środek kontynentu wiąże się ze zmianą strefy czasowej. Tym razem PanMarek będzie musiał cofnąć wskazówki swego zegarka o półtorej godziny.
Ale zanim to nastąpi trzeba dotrzeć do miejsca docelowego pierwszego etapu czyli do Ayers Rock. Na początek prawie półtoragodzinny lot do Sydney. Tam będzie trochę czasu aby wypić orzeźwiającą kawę, a później już wprost do Ayers Rock.
Zamieszczona mapka ilustruje jaki ogromny dystans musi pokonać nasz dzielny podróżnik (prawie 2900km) i w które miejsce kontynentu australijskiego musi dotrzeć aby po krótkim odpoczynku i lanchu rozpocznie się jeszcze bardziej wyczerpujący etap II. Wyczerpujący bo w upale!
Tak oto wygląda główny środek lokomocji, którym będzie się przemieszczał PanMarek.
Po przylocie na miejsce nasz odkrywca Australii, znaczy się PanMarek uda się do miejsca swego zakwaterowania, odświeży się, zje obfity lanuch, spakuje aparat, weźmie ze sobą mnóstwo wody do picia, wsiądzie do specjalnego, klimatyzowanego czterokołowca z napędem na każde z tych kół i…
Przez te cztery najbliższe dni nasz odkrywca zwiedzi i będzie podziwiał niesamowite widoki tzw „czerownego centrum” Australii.
Dlaczego czerwonego? Jeśli pozostaniecie z nami to wszystko w ciągu tych kilkunastu godzin się wyjaśni, a Marek N. po powrocie sam opisze swoje wrażenia i dokładnie wszystko zilustruje zdjęciami.
Na tym lotnisku (zdjęcie obok) wylądował samalot z Sydney z PanMarkiem na pokładzie.
Kata Tjuta znana również jako góra Olga a właściwie góry Olga to grupa 30 monolitów znajdujących się w pobliżu Uluru. Nazwa Kata Tjuta oznacza po aborygeńsku „wiele głów” i według wierzeń miejscowych plemion jest to miejsce święte.
Monolity są częścią parku narodowego Uluru – Kata Tjuta. Jak sami widzicie dominującym kolorem monolitów jest barwa czerwona stąd też cały ten rejon nazywany jest „Red Center”.
Aby dostać sie na szczyt góry Olga (1096 m n.p.m., około 450 m nad poziom pustyni) PanMarek przejdzie tzw „wietrzną doliną” (the Valley of the Wind). O tym czy rzeczywiście tańczą tam wiatry napisze zapewne po powrocie na swoim blogu.
Powrót do bazy przewidziany jest w czasie niesamowitego i jedynego w swoim rodzaju widoku pustynnego zachodu słońca nad Uluru.
Po kolacji trzeba będzie szybko położyć się spać bo pobudka następnego dnia będzie jeszcze przed wschodem słońca.